Do Lubawki dotarliśmy już jak się zrobiło ciemno - poszliśmy się pokręcić na miasto, jest tam kilka zabytków sakralnych i stare kamienice w rynku, ale nie ma porządnego sklepu otwartego do późna w nocy. Przechodziliśmy koło dworca PeKaPe i wielkie zdziwienie moje i Krzyśka, bo ten dworzec był naprawdę duży - Paweł nas objaśnił że to stacja graniczna a w czasach kiedy ją budowano to Niemcy i Austriacy się dogadali co do paru spraw i jak trasy kolejowe przecinały granicę to duża stacją stawiano tylko po jednej stronie, tak mniej więcej na zmianę, raz ci raz ci.
W Lubawce znowu zaczęło padać i to dość upierdliwie bo pamiętam że przemieszczaliśmy się szybko na jakiś otwarty teren aby rozstawić namiot. Obszczekał nas jakiś burek, ochlapał nas jakiś samochód, ale znaleźliśmy gdzie jakąś łąkę która nam się wydawała niczyja i rozbiliśmy namiot co nie szło nam łatwo bo deszcz padał coraz mocniej... Jak żeśmy weszli do środka to padało na fest a myśmy się dygotali z zimna i siedzieli jeden przy drugim. Tej nocki mimo zmęczenia mało spaliśmy, zimno i wilgoć zrobiły swoje.
Rano ktoś się obudził i trzepnął dłonią w tropik... Spadł na nas kolejny deszcz, który nas dobudził. Ktoś wyszedł z namiotu i zaraz zawołał pozostałych, ponieważ widok na okoliczne góry był wspaniały a myśmy sami spali koło jednej z nich. Rano świeciło słonko i było sucho co znacznie poprawiło humoru, tym bardziej że już całkowicie znikły objawy przepicia ze Złotoryi.
Ruszyliśmy w stronę granicy chcąc dotrzeć do Kralovca po czeskiej stronie.