Dobra wypada powiedzieć czemu nie dotarliśmy do tego minizameczku w zatoce Douglas Bay.
Z prostego powodu - nasze informacje odnośnie jak tam dotrzeć były niewystarczające. Po prostu nie wiedzieliśmy, iż nie da się tam dotrzeć suchą stopą jak wyczytałem gdzieś w internecie (dlatego bardziej poważam papierowe książki czy przewodniki) a i pogoda była mocno taka sobie. Mówi się trudno - jakoś przetrawiliśmy ten fakt. W niedzielę szczyt odpływu wypadał godzinę po naszym odpłynięciu (w praktyce było inaczej, ale to później).
Tego dnia pogoda była akurat całkiem fajna, więc chcieliśmy się jeszcze przejechać na Snaefell, lecz znowu pominęliśmy jeden drobny detal pomimo iż dokonałem wręcz doskonałych obliczeń co, skąd i kiedy odjeżdża i przyjeżdża oraz ile czasu postoimy na Snaefellu z nadzieją, że cosik ciekawego dojrzymy. Tym drobnym detalem była niedziela - komunikacja w niedzielę na całym świecie jeździ rzadziej. I w ten oto sposób nasz plan wziął w łeb, mówi się trudno żyje się dalej.
Wsiedliśmy na prom z przeszło godzinnym opóźnieniem, norma na wyspach. Tym razem już wiedzieliśmy że mamy fajne miejsca na górze. wykorzystaliśmy ten fakt i tę wiedzę we własnych celach ;-) Prom płynął szybko, mimo jakichś tam komunikatów, że coś tam nie działa, przeprosin że się spóźnił itepe itede. Mało nas to obeszło.
Były telebimy z BBC - cały czas wałkowali to samo. Złapali jakiegoś typa co z giwerą latał i strzelał do ludzi na jakimś zadupiu. Nie wróć, nie złapali tylko okrążyli a typ sam sobie w łeb strzelił. Normalnie było to niczym propaganda sukcesu w dawnym ZSRR - dwie bite godziny leciało to samo.
I tak nam zleciała podróż do Liverpoolu - dodam tylko że nieźle bujało w kilku momentach :-) Nawet chodziliśmy jak marynarze krokiem chwiejnym ;-)