Na wyspę Vepsä wybraliśmy się w sobotę po zwiedzeniu zamku w Turku. Idąc wzdłuż ulicy równoległej do rzeki, mijaliśmy kolejne statki kursujące po okolicznych wyspach. Nie ma co ukrywać że były dwa główne kryteria: cenowe i czasowe czyli nie mogło być za drogo ani za długo.
Szybką decyzją zdecydowaliśmy się popłynąć na tę wyspę nie mając bladego pojęcia gdzie ona się znajduje - prom kosztował 12 euro w obie strony a czas podróży to coś około półtora godziny. Powrotny miał nas zabrać o szóstej wieczorem więc byliśmy za.
Zajęliśmy miejsca na górze i ku naszej radości tłumów nie było. Po drodze niezłe widoki, pogoda ładna - grzało słońce a temperatura mimo tego w okolicach 20 stopni czyli optymalna. Z pokładu oglądaliśmy fińskie domy znajdujące się przy brzegach i zastanawiały nas te małe domki przy pomostach, na pomostach - zależnie od domu. Zastanawialiśmy się co to może być - drewutnia, domek rybacki, domek na graty? Może wszystko po trochu? Licho wie, ale wyglądało to całkiem nieźle. Domy stylowe, drewniane. Czasami dało się widzieć jakieś jachty przy niektórych. No tak to by się pomieszkało :-)
W drugiej połowie drogi jest więcej wody - czytajcie zatoka jest znacznie szersza i do brzegów daleko - około 1,5 kilometra. Nieźle wiało, ale jak wspomniałem była słoneczna pogoda więc wiatr nas nie wyziębiał. Po drodze mijamy masę skalnych wysepek wystających na 2-4 metry z wody i lasy iglaste, wszędzie ciemnozielone szpilki. Kraina nie wygląda na dostatnią co nas specjalnie nie dziwi.
Dotarliśmy na wyspę - wysiadamy, schodzimy w przystani - na przeciwko nas mapa. Fajnie, tylko że wszystkie napisy co, gdzie i jak po fińsku. W zasadzie to czego się spodziewać na kompletnym wygwizdowie - w mieście wiadomo: fiński i szwedzki, czasami angielski - poczułem się jak w kompletnie obcym kraju i to właśnie chodziło. :-)
Powędrowaliśmy po wyspie. jest to skalisty kawałek lądu porośnięty lasem karłowatych drzew. Na Vepsie są kampingi - wiadomo ludzie tam przyjeżdżają na weekendy odpocząć. Poza tym był tam mały bar, gdzie można było kupić coś do picia i jedzenia. Oznakowania bardzo dokładne - nawet znaleźliśmy miejsce do robienia grila, w pobliżu leżało pocięte drewno... Szacunek ode mnie dla Finów, że mają takie solidne podejście do sprawy. Dostarczają drewno zamiast zmuszać ludzi aby go sobie szukali i wycinali wszystko co rośnie w pobliżu.
Na koniec znaleźliśmy polanę przy zatoce nad którą górowało słońce. Ania zasnęła na kocu, a ja się nieco pokręciłem w pobliżu zapoznając pewną Australijkę, która mieszka w Londynie. Spróbowałem też wody z morza i tym sposobem uzyskałem odpowiedź dlaczego rośliny rosną bezpośrednio przy wodzie. W fińskiej części Bałtyku zasolenie jest bardzo niskie, o czym już mi powiedziała ta kobieta w samolocie. Zimą morze zamarza i robi się smutnawo, bo nie ma nic do roboty w czasie bardzo krótkiego dnia.
Wróciliśmy do Turku bardzo zadowoleni z wypadu. Warto było poznać takie spokojne miejsce. Tym razem na promie było sporo ludzi - widocznie większość towarzystwa zasiedlającego tego dnia wyspę postanowiła wrócić do cywilizacji.
W drodze powrotnej zgadałem się z dwoma Finami w stanie wskazującym definitywnie na spożycie napojów zawierających procenty. Powiedzieli mi kilka ciekawych rzeczy o swym kraju, między innymi ile kosztuje mieszkanie około 50 m2 w centrum Turku - 450 tys euro! - według słów jednego z nich. No i ponarzekali sobie, głównie na swoich sąsiadów: Szwecję i Rosję ze szczególnym akcentem na te drugie państwo.
Jeden gość siedzący w pobliżu nas miał ciekawą książkę, podejrzałem tytuł: Hardcore Zen. :D